No to skoro już jesteśmy w Mendozie i nasze plecaki też się tu znalazły trzeba zobaczyć co z tą Acongakua Na początek spróbujemy aklimatyzacji na 4000, a potem zobaczymy czy mamy szanse na góry po czterech miesiącach na rowerach. Rano spakowani z biletami w ręku stoimy w drzwiach hostelu. Za drzwiami zaczyna się ulewa- nie taka polska , ta raczej przypomina deszcze w Azji . W parę minut ulice zamieniają się w rzeki . Zanim dochodzimy do dworca autobusowego jesteśmy cali przemoczeni. W moich butach można założyć hodowlę żab. . Ale wszystko zgodnie z planem padać ma dwa dni, potem ma być pięknie. Po czterech godzinach jazdy malowniczymi drogami docieramy na miejsce . Pierwszy nocleg robimy około trzech kilometrów od drogi ,planujemy zostać dwie noce aby wysuszyć ubrania i odpocząć od hałasu hostelu . Wieczorem wraca deszcz i to dość silny, ale my już siedzimy w namiocie . Nocleg zapowiadał się spokojnie. Sam deszcz bez wiatru działa usypiająco. Ja dość szybko zasypiam z nadzieją na przespanie spokojnie nocy. Ale byłoby to zbyt łatwe .Środek nocy Grażyna budzi mnie i krzyczy ‘’ Marek kamienie lecą, co robimy ‘’ Faktycznie słychać jak z łoskotem obrywają się skały podmyte deszczem. Wrażenie jest takie jakby na głowę leciały tony skał . A nasz namiot rozbity jest w dolinie, więc jest pewna szansa na ładny nagrobek z naturalnego kamienia . Wyglądam z namiotu i przez ciemność próbuje dostrzec gdzie lecą te kamienie , blisko nas niczego nie widzę, więc wracam do przerwanej drzemki. – w końcu co ja mogę poradzić na lawinę z kamieni.
Rano można zobaczyć było taki widok

Druga noc mija już zupełnie spokojnie. No może poza tym, że nasze ‘’super śpiwory” okazują się do NICZEGO. Na szczęście koło dziesiątej wychodzi słońce i robi się ciepło . No to ruszamy. Już pierwsze kroki pokazują jak szybko zapominają plecy i biodra o przyjemnym ciężarze plecaka. Plecak wpija się w ramiona i przygniata do ziemi, a każdy krok jest uciążliwy . Początek trasy zapowiada się całkiem przyjemnie . No może tylko niepokoją ślady na piasku, które wyglądają na lwa górskiego, a to całkiem spory kotek. Widok krowy leżącej na zboczu też nie nastraja pozytywnie.


Po drodze mijamy ptaki podobne do papużek

Grażyna tradycyjnie dość szybko organizuje sobie odciski – ale dzięki izolacji sytuacja zostaje opanowana.

Na tym spacerku Grażyna nie miała szczęścia. Została zaatakowana przez lokalnego robala i to na tyle silnego, że podniósł jej buta.

Początkowo dość przyjemna ścieżka staje się horrorem . Po pierwsze znika i czasami trzeba się naszukać , po drugie prowadzi przez osuwiska skalne . Czasami ścieżkę można znaleźć dzięki końskim odchodom bo tylko po nich można rozpoznać dokąd iść . Zresztą koniki zasługują na specjalne uznanie za to jak pomykają po górach. W miejscach gdzie my ledwo dawaliśmy radę one tylko przeskakiwały.
A i jeszcze jeden mały problem , ponieważ nie udało się nam kupić mapy gór w Mendozie – po prostu nie mają – idziemy kierując się fotografią mapy znalezioną w internecie , ale co tam ziemia jest okrągła więc gdzieś dojdziemy.
I tak powolutku pełzniemy do góry. Drugi i trzeci dzień są co raz łatwiejsze , już mamy spokojniejszy oddech i nie męczymy się. Bardzo powoli oswajamy się z wysokością .Pogoda cały czas nam dopisuje. Mamy tylko jeden dzień lekko pochmurny , a tak czyste niebo. Widoki są rewelacyjne dookoła nas postrzępione góry o różnych barwach.
Czwartego dnia próbujemy się zorientować gdzie jesteśmy i jak daleko do przełęczy, w którą mamy skręcić . Próba orientacji na podstawie fotki mapy okazuje się mocno nie trafiona Ustalenia wieczorne padają rankiem kiedy przechodzimy kolejne kilometry. Zaczynam mieć obawy czy trafimy we właściwą przełęcz . Powoli zaczynam przeliczać zapasy żywności na prawdopodobne dni .
Co raz częściej widzimy krążące nad nami Condory, co nie zapowiada nam szczęśliwego końca. Wokół coraz częściej mijamy szkielety padłych zwierząt, ale turysty ani jednego .Nocami jest coraz zimniej . Powoli staje się standardem pobudka koło 6 rano i ubieranie tego co mamy . Jednego z poranków na 3300 m rano na pobliskiej polanie pojawiło się oblodzenie . A śpiwory jak wspomniałem nadają się na ……………. Ach, ale co tu dalej smucić w końcu docieramy do szukanej przełęczy . Wiemy już, że czeka nas ponad 500 m podejścia . Rano pokrzepieni oliwkami startujemy . Ale co za miłe zaskoczeni wspinamy się w rewelacyjnym tempie . Ostatnie dni w górach dały wspaniałe efekty . Na prawie 4000 m wbiegamy obciążeni plecakami w niecałe 2.5 h – jest power . Teraz i 8 nam nie straszne , gdyby nie śpiwory i nie zamykający się suwak w namiocie . Przed nami tylko strome zejście prawie o 1000m i to koniec przygody. Jeszcze parę razy usłyszę od Grażyny ‘’ Ja nie dam rady ‘’’ , Ja tędy nie przejdę ‘’ i kończy się nasza przygoda .
A swoją drogą to niesamowite ile razy ostatnio Grażyna zrobiła coś co wydawało się nie możliwe . Pewnie to jakiś przełom w jej życiu :





























- Czepiające się ubrania i bardzo kłujące roślinki























Po drodze skompletował bym konia





Kto zna tego rudego ?

Mostek niespodzianka


Puente Inka


